Antykwariat "Antyki Bukowski " www.antykibukowski.pl
Plac Grunwaldzki 70 - 445 SZCZECIN


 

 

MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM

 

 

Katalogi jednego z najstarszych polskich domów aukcyjnych - Desa Unicum – studiuję zawsze z uwagą i zainteresowaniem. Z satysfakcją odnotowuję też, że stali klienci mojego antykwariatu często pytają o te katalogi w okresie 2-3 tygodni przed każdą kolejną aukcją. Jedni je tylko studiują, inni zaspokajają swą ciekawość dotyczącą poziomu aktualnych cen, jeszcze inni (tych jest niestety najmniej) wybierają obiekty do ewentualnego zakupu. W wolnych chwilach przeglądam nawet katalogi stare, już nieaktualne, szukając w nich czegoś ciekawego…

            Tak było i z katalogiem 111-ej aukcji. Odbyła się ona w Warszawie wiele lat wcześniej, ale właśnie niedawno jej katalog znów znalazłem wśród papierów na biurku. Ponieważ zawsze gazety i katalogi czytam od tyłu ku przodowi, najpierw podziwiałem zegary, porcelanę, srebra i rzeźby  (w katalogach Unicum rzemiosło jest zawsze lokowane na końcu aukcji), a potem zabrałem się za malarstwo. Niespodziewanie utknąłem na długo przy pozycjach 84 i 34. Coś mnie zaintrygowało.

Opisy tych pozycji brzmiały tak: „Tadeusz Potworowski (1898 – 1962) „Kwiaty i motyle”, akwarela, gwasz. Artysta światowej klasy, reprezentowany m.in. w wielkich muzeach angielskich. Wykształcony przede wszystkim w aurze Pankiewicza w Krakowie i Paryżu (kapista), także uczeń F. Legera i T. Czyżewskiego. W latach 1940-1958 był profesorem Akademii w Bath, następnie (po powrocie w 1958 r do Polski) wykładał na Akademiach w Sopocie i Poznaniu…”

            Co jest? – pomyślałem - Tadeusz Potworowski? Nie Piotr?

            Wskoczyłem do Internetu, zajrzałem do literatury i rzecz się wyjaśniła. Malarz miał dwa imiona: Tadeusz Piotr, oficjalnie zwany Tadeuszem, na co dzień używał imienia Piotr. Przy okazji zwróciłem uwagę na akapit: „Po powrocie w 1958 r. do Polski…”

        BINGO!

        Siedem akwarel wcześniej nigdy przeze mnie nie oglądanych, wywołało niespodziewanie z zakamarków pamięci inne obrazy: dawno temu przeżyte chwile, spotkane osoby i miejsce. Przeżyłem intensywne

 

                                                                       Déjà vu

 

            Lato 1958 roku spędzałem na zamku w Łagowie Lubuskim. Pływałem w obu jeziorach, zbierałem prawdziwki w lasach, szukałem też skarbów, buszując w dobrze mi znanych zakamarkach zamku. Odreagowywałem maturę i egzaminy wstępne na studia. Któregoś dnia dał się zauważyć w zamku wzmożony ruch i jakaś dziwna nerwowość. Wszyscy się krzątali, sprzątali, szykowano nową sypialnię, przestawiano stoły w jadalni. Wreszcie ktoś mi powiedział, że przyjeżdża Wielki Artysta. Szalenie byłem zaintrygowany, bo przecież cztery lata wcześniej, gdy w Łagowie kręcono film „Godziny Nadziei” (w którym i ja się "udzielałem" jako młody Włoch) w zamku mieszkała Halina Mikołajska, Leon Niemczyk, Stanisław Mikulski, Jan Rybkowski, Jarosław Iwaszkiewicz (z którym moja matka odbywała wielogodzinne spacery po zamkowym ogrodzie), i wielu innych znakomitych artystów. Ja hulałem między nimi i nie słyszałem, żeby ktoś wtedy  mówił o Wielkich Artystach. To kto tu przyjedzie? Dlaczego szykują się na jego przyjazd jak na wizytę księcia?

            Przyjechał krótko po południu. Stałem na wewnętrznym dziedzińcu zamkowym u szczytu prostych, stromych, naprawdę przeogromnych, drewnianych schodów, które gość miał do pokonania. Szedł z dołu długo, bardzo długo. Sam. Najpierw był maleńki, potem w miarę pokonywania stromizny rósł i rósł na tle plamy słońca, którą zostawił za sobą u wejścia do tunelu schodów. W miarę jak rósł - rósł też tłumek witających na dziedzińcu. W końcu, jak w dobrze wyreżyserowanym filmie, wyłonił się na światło dziedzińca: On - oczekiwany Wielki Artysta w wielkim, jasnym, rozpiętym płaszczu tweedowym (w lecie!) i w wielkim jasnym kapeluszu z szerokim rondem. Trochę wyglądał, jak Chuck Norris na reklamie Banku BZWBK. Gdy przeszedł obok, zostawił po sobie obłok zapachu znakomitych perfum...

           Jasny gwint! To było rzeczywiście zjawisko z innego świata, z innego wymiaru! Takie kapelusze oglądaliśmy tylko na filmach o „zgniłym zachodzie”, takie perfumy można było kupić dopiero kilka lat później w Pewexie i to pod warunkiem, że się miało dolary! A płaszcz tweedowy? Nieosiągalne marzenie... (Pierwszą tweedową marynarkę miałem sobie uszyć dopiero w 1962 r. - roku Jego śmierci!)

            Stałem jak urzeczony. Tak! Takie wielkie wrażenie mógł wywołać tylko ktoś niewątpliwie niezwykły. Zapytałem zatem osobę stającą obok:

            - A  właściwie, to kto to jest?

            - Potworowski, ćwoku! Potworowski! - usłyszałem  - On przyjechał z Anglii !!!

Dzisiaj, po 40 latach, nie sposób już oddać melodii tej odpowiedzi. Oczywiście „ćwoku” miało mnie wdeptać w ziemię ciężarem zawartej w tym słowie pogardy, to jest jasne. Ale „Potworowski” powiedziane było tak beznamiętnie i zimno, jak tylko jest to możliwe i sygnalizowało, że mówca zna nazwisko dokładnie, bo usłyszał i się nauczył, ale nie jest akurat zainteresowany kto i co się za tym nazwiskiem kryje, nie. Dla niego nie było ważne, czy to malarz, tancerz czy linoskoczek.

          On się skupił na wyrażeniu: „Z ANGLII”.

          To była erupcja podziwu! Himalaje zachwytu! To było powiedziane tak, że słyszało się : „...Z RAJU!”.

 

           A  stamtąd w 1958 roku mógł  przybyć tylko Wielki Artysta.

           Innych wtedy do kraju nie wpuszczano….

   

Jacek Bukowski 

 

 

 

                                                     

                                         

 

Olej Tadeusza Potworowskiego "Zachód słońca w Kazimierzu" (w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie).

  

Drukuj | Powrót do listy