Gości online:   3

       

                             

                        MIĘDZY GALERIĄ A  ANTYKWARIATEM 

            
Tematem tego felietonu będą 


                                                                   Okazje

            W połowie lat 80-tych zmarł na południu Polski pewien biskup, znakomity filatelista.

          W pozostawionych zbiorach miał cymes nad cymesami: prawie wszystkie próby znaczków polskich, cięte, czyli nieząbkowane i w dodatku... w czwórkach, czyli nie rozerwane fragmenty arkuszy! Przeciętny filatelista próby znaczków widzi tylko w katalogach, niektórzy mają pojedyncze egzemplarze, nieliczni mają cięte - ale prawie komplet wszystkich prób w czwórkach? Mnie się to mogło tylko przyśnić, albowiem od lat tworzyłem zbiór znaczków Polski właśnie „w czwórkach”, mimo, iż było to zadanie bardzo trudne (szczególnie, że chciałem mieć jeszcze znaczki z marginesami arkuszy, numerami, próbami kolorów na marginesach i wszystkimi możliwymi utrudnieniami.)

          Wiadomość o znaczkowych próbach zmarłego biskupa dotarła do mnie poprzez nieżyjącego już dzisiaj księdza infułata z Kamienia Pomorskiego, Olgierda Ostrokołowicza, też filatelistę. Ksiądz infułat zbiór prób sprowadził do Szczecina, a ja go kupiłem. Po połączeniu z moim zbiorem powstało coś dla filatelisty fantastycznego! Kiedy później w roku 1990 wystawiłem całość w gablotach mojego „Salonu Hobby” - nie kończyły się wycieczki szczecińskich filatelistów, a ja rosłem z dumy. Los pozwolił mi właściwie wykorzystać niepowtarzalną okazję nabycia ciętych  rarytasów. To był bowiem jedyny w moim życiu moment, gdy miałem  możliwości finansowe by tak drogi zbiór kupić. I właśnie w takim momencie umiera właściciel zbioru prób i istnieje jedyny na świecie człowiek, który zna nas obu i może pośredniczyć...                                                    

Nigdy wcześniej i nigdy później nie spotkałem nawet przybliżonej oferty.
          To była wielka okazja!

                                                             * * *

 

          Wczesne lata 90-te. Dzwoni telefon. Nieznana pani prosi, by odwiedzić ją w Policach i ewentualnie kupić meble, które pozostały po zmarłych rodzicach. Wraz z mężem zamierza mieszkanie wyremontować i kupić nowe wyposażenie. Jadę. Wchodzę do mieszkania i widzę taki widok (do dziś mam go w oczach): po lewej stronie pokoju stoi wielki bufet upstrzony niemodnymi kryształami, po prawej biedny stolik z telewizorem a na nim wazon z kwiatami, na środku zdezelowany stół bez stylu i to wszystko. Już wiem, że nie kupię żadnego mebla, ale gospodarze mają taką nadzieję w oczach, że  coś trzeba od nich wziąć. Proponuję przejrzeć bufet.
          - Eee, tam nic nie ma, same skorupy - mówi gospodyni.
          Moje zainteresowanie wzrosło. Nurkujemy w przepastnym brzuchu bufetu.

          Po gruntownej kontroli jego zawartości na stole znalazła się niezła górka porcelany, za którą zaoferowałem właścicielom 4,5 miliona (to był jeszcze czas starej waluty). Byli zachwyceni! Tyle spodziewali się właściwie za meble, nie za te skorupy. Ochoczo przystąpili do pakowania. Miałem chwilę czasu, z nudów podszedłem do telewizora, spojrzałem na wazon, natychmiast  wyrzuciłem z niego sztuczne kwiaty i powiedziałem do gospodarzy:
          - Proszę jeszcze to zapakować do równego rachunku.
          - To znaczy - upewniał się gospodarz - będzie 5 milionów ?
          - Nie, będzie 9 milionów. Za wazon też daję 4,5 miliona - powiedziałem.
          Żona gospodarza upuściła talerzyk...

          Tu muszę zdradzić, że na telewizorze stał szklany wazon najsłynniejszego na świecie projektanta szkła Emila Galle! Fragment tego wazonu stanowi ilustrację poprzedającą tytuł tego felietonu. Szkło warstwowe, trawione, sygnowane. Duże, wspaniałe, tylko... pęknięte. Gdyby było całe, musiałbym zapłacić wielokrotnie więcej.
Sprzedałem swoim klientom kilka szkieł Galle, znakomitych, całych
. Ale sam nie miałem żadnego. Stałem się więc wreszcie posiadaczem szkła Galle  tylko dlatego, że udało mi się je kupić ... przy okazji!

 

                                                                     * * *

 

 

          Ach, jeszcze zakup po cenie okazyjnej.... Ten zdarzył mi się niedawno. Pewnego dnia odwiedził mnie w domu warszawski zbieracz fajansów i tak długo marudził, aż uległem i sprzedałem mu hurtem wszystkie posiadane i zbierane od lat fajanse secesyjne. Wymogłem na nim, że jeśli już chce mnie ich pozbawić, to musi wziąć wszystkie, żebym nie przeżywał braków w zbiorze. Było, poszło, może zapomnę. Dobiliśmy targu. Następnego dnia - jak każdy chyba kolekcjoner - byłem w  żałobie. I właśnie tego następnego dnia wszedł do mojego antykwariatu śmieszny, mały człowieczek, nonszalanckim gestem postawił na ladzie fantastyczne dwa...  secesyjne fajansowe dzbanuszki i twardym głosem zażądał:
         - Szefie! Sześć złotych! Zresztą może być pięć.                             
         - Za każdy? - upewniłem się.
         - Oczywiście że za dwa! Przecież się znam! - żachnął się.

          Cóż było robić? Wykazałem się niezwykłą rozrzutnością i dałem całą dychę. Niech ma!

          Dziś nie oddam ich i po 150 zł, więc łatwo obliczyć, że był to zakup po cenie bardzo okazyjnej.

          Wielka okazja... przy okazji... okazyjna cena...
 

         Przyznają Państwo, że to słowa, które można polubić.
 

                     
        Jacek Bukowski                        

 

                              

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 6311

Copyright by SMARTNET