Gości online:   2

       

MIĘDZYGALERIĄ A ANTYKWARIATEM

 

 

 

W jednym z ostatnich felietonów pisałem o tym, jak się ratuje zbitą porcelanę. Dziś chcę pisać o tym, jak się ją tłucze. Wiadomo wszystkim, że najlepszy w tym względzie jest

     

 

        Słoń w składzie porcelany

 

                   

W latach 80-ych i 90-ych znaną postacią w szczecińskim światku kolekcjonerów i antykwariuszy, handlarzy rodzimych i przyjezdnych, był doktor D. Nie wiem jak to było u niego z tym tytułem doktora (podobno był lekarzem weterynarii, jednak nigdy nie widziałem go w akcji związanej z tym zawodem) - wszakże w dziedzinie sztuk wszelkich - autorytetem był niewątpliwym. Nosił się niechlujnie, okulary połamane przytrzymywał ręką, bo miały tylko  jeden zausznik, w domu miał sterty śmieci i zupełnie niewyobrażalny bałagan, odwiedzałem go jednak wielokrotnie, bo zawsze mogłem się czegoś nauczyć i coś tam ze sobą handlowaliśmy. Mieszkał w jednym pokoju z trzema kotami, ale mnie - chociaż kocham zwierzęta - nie kotki interesowały, tylko witrynka stojąca w najdalszym kącie. Dawno już straciła owalne szyby boczne, była odrapana i biedniutka, jednak zawartość miała iście królewską. Pełna była otóż miśnieńskich figurek: dużych i małych, animalistycznych i wielopostaciowych, no, krótko mówiąc - zawierała skarby. Myślę, że za równowartość tego zbioru można by panu D. wyrychtować niezłe mieszkanko. Trudno się więc dziwić, że ciągnęło mnie do tej witryny jak wspomnianego kota do myszy. Kilka lat próbowałem coś z tego zbioru wycyganić, kupić, zdobyć w drodze wymiany. Nic nie wskórałem.

Pan D. na propozycje handlowe dotyczące zawartości witrynki zawsze odpowiadał jakoś mętnie, dziwnie, kierował rozmowę na inne tory, w końcu wyznawał głaszcząc kota, że „to jest nie do kupienia, tak samo jak kotki…”.

Kiedyś wyjechałem na miesiąc do Wiednia. Wracam, odwiedzam pana D. i staję w drzwiach pokoju jak przysłowiowy słup soli.

Nic się właściwie w pokoju nie zmieniło, sterty śmieci leżą, gdzie leżały, po nich łażą dwa koty, ich właściciel nadal ma połamane okulary i głaszcze trzeciego kota, witrynka stoi, gdzie stała, tylko… jest pusta! Nie ma ani jednej figurki! Scena zupełnie, jak z Kubusia Puchatka: im bardziej zaglądałem do witrynki, tym bardziej figurek NIE BYŁO!

- Sprzedał Pan Miśnię! - wykrzyknąłem.

- Nie. - spokojnie odpowiedział pan D. - Koty wytłukły.

- Wszystkie figurki? - nadal nie wierzyłem.

- Wszystkie. Kociska goniły się po półkach, kiedy mnie nie było i wytłukły - olimpijski spokój go nie opuszczał.

- I co? - spytałem durnowato.

- Nic. Zawsze mówiłem panu, że te Miśnie nie są na sprzedaż...

 

                                            * * * 

                    

Uroczy towarzysko pan J. też jest zawodu medycznego, jest mianowicie dentystą. Z bohaterem poprzedniej opowieści, panem D. łączy go jeszcze miłość do antyków, zamiłowanie do handlu nimi i do… nieporządku. Byłem kiedyś w Szwecji w jego w domu: zachwycające meble, obrazy, atmosfera mieszkania zamożnego kolekcjonera, który zna się na rzeczy. I wzorowy porządek. Bo nieporządek ma pan J. tylko w kieszeniach i dokumentach. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby upilnował jakiś kwit komisowy swoich fantów zdeponowanych w antykwariatach Szczecina. Wszystkie kwity, które dają mu pracownice mojego antykwariatu - zawsze zgubi.   

 Kiedyś, gdy pilne sprawy zaprowadziły mnie do jego gabinetu, w trakcie rozmowy zaczął szukać potrzebnego kwitu, o którym twierdził, że ma go przy sobie. Z kieszeni fartucha wyjął po kolei: chustkę, klucze, czyjąś sztuczną szczękę, portmonetkę, jakieś stare paragony za benzynę, drugą szczękę – wszystko, tylko nie kwit komisowy. Napisałem potem limeryk, w którym stosunek pana J. do dokumentów ująłem może mało elegancko, ale zgodnie ze stanem faktycznym:

 

Pewien miły dentysta z Malmö

miewa ze mną stosunki analne:

     mianowicie w dupie ma kwity,

     które piszą mu moje kobity,

w kwestii zgub zaś, pierwszeństwa ma palmę!

 

Tak, tak, pan J. gubi nie tylko dokumenty. Przecież, jak się dobrze poćwiczy gubiąc klucze, papiery, wazoniki, cudze protezy, pakuneczki i duperleczki, to człowiek dojdzie do takiego mistrzostwa, że potrafi zgubić… 12-osobowy serwis porcelanowy firmy Rosenthal, wart kilka tysięcy złotych!

Kiedyś pan J. przyjechał kolejny raz do Szczecina. Zaparkował na półkolistym chodniku ronda, którym jest Plac Grunwaldzki i zaszedł do mnie. Coś wstawił do sprzedaży, coś wycofał, zabrał pakunki i poszedł do auta. Żeby zapakować to, co wyniósł ze sklepu, musiał zapchane auto przepakować. W trakcie tej czynności położył na dachu samochodu ogromny karton z serwisem Rosenthala. Jeszcze dziś pamiętam: to był model Pompadour. Auto przepakował, klapę zatrzasnął, o kartonie na dachu zapomniał, wsiadł do auta i ostro ruszył do tyłu. Nie miał jednak wolnej drogi - po rondzie jechały jakieś inne auta. No więc pan J. tym razem ostro zahamował i auto zatrzymał, tyle, że karton zatrzymać się nie chciał, sunął po dachu dalej, bo takie są prawa fizyki. I właśnie dokładnie w tej sekundzie, w której kartonowi skończył się dach i zaczął spadać na ziemię - pan J. zobaczył wolną drogę i dodał gazu na wstecznym biegu…

Potem…

No co potem? Wiadomo: pan J. zobaczył we wstecznym lusterku spadający karton, elegancko go zmiażdżył i sprasował, wrócił autem na chodnik miażdżąc do reszty, to, co się nie stłukło przed chwilą, wymienił wszystkie brzydkie słowa, jakie znał (i to w trzech językach: po polsku, szwedzku i - najładniejsze - po rosyjsku), jako człowiek kulturalny posprzątał chodnik, wypił u mnie kawę, uspokoił się i pojechał.

 

Zdolny człowiek. Poradził sobie z taką kupą porcelany bez ogromnego słonia i bez trzech kotów. Wystarczyło mu auto.

 

                                                                     * * *

 

Kiedy do antykwariatu weszła malutka Niemka z plecaczkiem na plecach, nic nie wskazywało na jakieś zakupy. Kupują ci, którzy wchodzą bez bambetli. Wtedy wiadomo, że przyjechali autem i mogą coś kupić. Ci z plecaczkami nie będą ich przecież obciążać!

Tak podpowiadało doświadczenie, ale życie płata figle.

Pani pokręciła się po wszystkich salach, wróciła do pierwszej i zainteresowała się dużym obrazem. Chciała zapewne zwiększyć perspektywę oglądu, bo z zadartą głową energicznie cofnęła się nie sprawdziwszy co jest za nią. A tam był stolik z wieloczęściowym serwisem fajansowym do ryb.

Plecak pozamiatał wszystko.

Kiedy zrobił się rumor, klientka z sakramentalnym „Ooo, mein Gott!” rzuciła się sprzątać. Jej pośpiech był mało zrozumiały, przecież już nic się nie mogło zmienić…

Potem spotkaliśmy się przy kasie, pani zapłaciła kartą kredytową 1000 zł, zabrała kwit z kasy fiskalnej, personel ładnie zapakował kilka fragmentów serwisu, które zostały całe, bo nie spadły na podłogę i wśród przepraszających uśmiechów sprawczyni zamieszania zniknęła.

Minęło kilka tygodni.

Do sklepu weszła ta sama pani, przypomniała się i miło uśmiechnięta powiedziała, że ta pamiętna przygoda była jednym z lepszych interesów w jej życiu! Niemiecki fiskus zwrócił jej 250 Euro, które zapłaciła u nas. Zrobił to na podstawie jej oświadczenia o szkodzie, podpartego paragonem z kasy.

W tej sytuacji dama nie poniosła żadnej straty! Przeciwnie!

Jest bogatsza o kilka sztuk starego, pięknego fajansu, który w polskim antykwariacie spadł jej - nomen omen - nie tyle z nieba, co ze stolika…

No i po co zaraz słoń, trzy koty, czy auto?

A plecaczek nie wystarczy?

 

Jacek Bukowski 

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 3104

Copyright by SMARTNET