Gości online:   7

       

 

MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM

 

To był - dokładnie pamiętam - 1987 rok, jesień, przedpołudnie.
 
Prowadziłem w Filharmonii koncert symfoniczny dla dzieci i między poszczególnymi wyjściami na scenę przeglądałem Głos Szczeciński.
 
Ni z gruszki, ni z pietruszki wziąłem się za przeglądanie ogłoszeń, chociaż, Bóg mi świadkiem, niczego nie potrzebowałem, niczego nie szukałem. Pół secesyjnej willi na Pogodnie, roczna Toyota Carina, drugie auto dla żony, stała i  niczym nie zagrożona praca konferansjera i prelegenta w Filharmonii (która trwała już 22 lata i wydawała się pewna do emerytury) - pełna, jak na komunistyczne czasy stabilizacja.
 
Czego ja więc w tej gazecie szukałem?
 
Do dziś nie wiem.
 
Ale wiem, co znalazłem...
 
Znalazłem krótki anons: „Antyki sprzedam. Ul. Buczka nr...”. Dzisiaj byłby tam podany numer komórki, człowiek by zatelefonował, dowiedział się co to za oferta, potem by pomyślał, przegadał to z żoną i ewentualnie  następnego dnia by tam poszedł. W tamtym anonsie jednak żadnego numeru telefonu nie było, a lakoniczność tekstu wskazywała, że jej autor oszczędza każdy grosz. Właściwie guzik mnie to ogłoszenie obchodziło, w domu miałem wszystkie potrzebne sprzęty, handlem się nie zajmowałem, ale coś mnie podkusiło i po koncercie  n a t y c h m i a s t  poszedłem pod wskazany adres. To „natychmiast” miało decydujące znaczenie, bo dzięki temu przekonałem się, że

 

        

          PRZEZ PRZYPADEK MOŻNA ZOSTAĆ ANTYKWARIUSZEM

 

Na drugim piętrze zabytkowej i zaniedbanej (jak wszystkie obok) kamienicy, drzwi otworzył mi starszy, niewysoki pan.
Poprowadził w głąb  typowego w tym rejonie mieszkania: dużego, ciemnego, ze sztukaterią na suficie i pięknymi kaflowymi piecami.  Mijaliśmy dwa pokoje w amfiladzie, w każdym stały jakieś antyki, wisiały obrazy, stały bibeloty, ale gospodarz prowadził dalej. W ostatnim pokoju, który był obszernym salonem dostałem... oczopląsu.  To wyglądało jak magazyn dużego i bogatego muzeum! Nagromadzenie tylu obiektów w jednym pomieszczeniu dawało piorunujący efekt i wyraźnie świadczyło o tym, że właściciel miał (pewnie kiedyś, dawniej, może zaraz po wojnie) ogromne i różnorakie możliwości: finansowe, by to wszystko nabyć, praktyczne, by do tego dotrzeć i miał jeszcze wiedzę, która pozwoliła mu zgromadzić wyłącznie obiekty świetne, stylowe, wartościowe. W tym wnętrzu nie było żadnego kiczu, żadnych durnostrojek, żadnych - jakby powiedział poznaniak - klamotów.

Gdybym dzisiaj próbował wyliczyć co tam było, to bym musiał kłamać. To było nie do ogarnięcia podczas kilku minut. A nie dane mi było oglądać długo.

- Gdzie Pan zdobył takie skarby? - bezceremonialnie zapytałem gospodarza.

- Och - odparł - miałem możliwości... Byłem pierwszym architektem
        Szczecina po wyzwoleniu. Długo. A w tamtych czasach... pan
        rozumie... wszystko można było kupić, tylko trzeba się było na tym znać.

- A dlaczego Pan chce to teraz sprzedać? - drążyłem dalej.

- Przecież Pan widzi - trochę posmutniał - już się tym nacieszyłem,
         a niedługo będę się brał za umieranie, więc...

W tym momencie w głębi mieszkania rozległ się dzwonek. Ktoś dzwonił do drzwi.

- Muszę Pana zostawić. Pewnie przyszli następni klienci - powiedział i wyszedł. Zostałem sam. Rozglądałem się po salonie dość chaotycznie, oczy mi skakały od mebli do obrazów, od lamp do rzeźb, od bibelotów do świetnych stiuków na ścianach i suficie, ale nie trwało to długo. Za drzwiami usłyszałem zbliżające się kroki i do salonu weszła jakaś małżeńska para prowadzona przez Pana Architekta.

Powiedzieli grzecznie: „Dzień dobry!”

Wtedy usłyszałem swój własny głos wydobywający się chyba ze mnie, ale bez udziału mojej woli,  artykułujący bardzo głośno, dobitnie i z akcentami dykcyjnymi  świadczącymi wyraźnie, że jest to dalszy ciąg przerwanej wcześniej  rozmowy:

„ - No więc tak: po namyśle biorę ostatecznie - tę bieliźniarkę, która stoi w pierwszym pokoju, stół barokowy z krzesłami, witrynę, lampę sufitową, ten obraz, parę świeczników złoconych i to złote lustro. Proszę, niech Pan podliczy, dam zaraz zaliczkę i pojadę po resztę pieniędzy i ludzi do noszenia”.

- Ach, przepraszam - dodałem w kierunku nowoprzybyłych - dzień dobry!”.

W miarę jak mówiłem, włos mi się jeżył na głowie coraz bardziej...

Ki diabeł? Jakie „po namyśle”? kiedy ja się namyślałem? jakie „ostatecznie”? były jakieś wcześniejsze  ustalenia? jaka „zaliczka”? mam w ogóle jakieś pieniądze przy sobie? jacy „ludzie do noszenia”? znam ja jakichś tragarzy? czy ja do szczętu oszalałem?

Ludzie obecni w salonie okazali się bardzo dobrze wychowani, nie przerywali mojej tyrady i to pozwoliło mi powoli wyjść z szoku. Pan architekt podreptał po kartkę papieru i długopis i spisał nabytki szalonego gościa, który kupuje w locie; przybyłe małżeństwo stało  grzeczniutko, rozglądało się po salonie oszołomione podobnie jak ja przed chwilą. Pewnie oswajało się z myślą, że już części skarbów z tego sezamu nie kupi.

Potem zaś wszystko potoczyło się wartko, co ja mówię - wartko, potoczyło się ekspresowo!

Najpierw znalazłem w portfelu jakieś pieniądze i dałem zaliczkę.

Potem pojechałem do domu, wyciągnąłem dolary z „banku ziemskiego” (czytaj: doniczki, bo kto by w tamtym czasie trzymał dolary w banku?).

Potem pojechałem z tymi dolarami do dyżurnych cinkciarzy i zamieniłem je na złotówki, po drodze nająłem bagażową taksówkę, która miała swoich tragarzy.

Potem wynosiliśmy nabyte dobra z mieszkania dotychczasowego właściciela i pakowaliśmy do auta, a potem...

No właśnie, potem się okazało, że mam za mało pieniędzy, żeby to wszystko kupić!

Wtedy sprawy zwolniły...

Z telefonu pana architekta zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego księdza w Kamieniu Pomorskim (szczęśliwie był na plebanii, a nie na przykład w Bambergu, gdzie często jeździł), ksiądz pewnie ogołocił swój bank ziemski, wsiadł w taksówkę i ruszył w drogę do Szczecina (aby mnie wykupić), a ja przeciągałem całą operację spisywania umowy i przewożenia nabytków do mojego domu, umyślnie ślamazarnie rozliczając taksówkarza i tragarzy. Do wieczora wszystko było u mnie. Późnym wieczorem żona wróciła z teatru i nie mogła poznać własnego mieszkania, po którym przechadzał się ksiądz Olgierd zadowolony, jakby to on dokonał tych zakupów na własny rachunek.

Przez jakiś czas oswajaliśmy się z tym nagłym i niespodziewanym zwrotem w naszym życiu. Całą rodziną smakowaliśmy życie w antykach. Najbardziej zdziwiona była córka, przywyczajona do modnych i nowoczesnych, szwedzkich mebli Kon Tiki...

Po kilku zaś miesiącach w Głosie Szczecińskim i Kurierze zaczęły się ukazywać w dziale drobnych ogłoszeń takie anonsy: „Antyki, obrazy, porcelanę, znaczki pocztowe KUPUJĘ za gotówkę. Tel...”. Tak, numer telefonu był mój.

                                                                                                  

No, a potem poooooszło!

W ogóle tego NIGDY nie planując- zostałem antykwariuszem.

Najpierw „Salon Hobby”, potem „Akant”, wreszcie „Antyki Bukowski”.

Ten ostatni antykwariat otworzyłem w 1998 r. na Placu Grunwaldzkim. Historia zatoczyła koło.

Dlaczego?

Jeśli wejść przez bramę na podwórze kamienicy, w której mieści się nasz antykwariat, to połowa oficyn w podwórku należy do... kamienicy przy ul. Piłsudskiego (która kiedyś nazywała się Buczka). To ta sama kamienica, w której mieszkał Pan Architekt i w której kupiłem pierwsze antyki.

Widocznie tak miało być.

Widocznie to miejsce Szczecina oddycha dawnym powietrzem.

                          

Jacek Bukowski 

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 3222

Copyright by SMARTNET