MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM
Jakieś osiemnaście lat temu dwunastoletni wówczas Piotruś, syn moich przyjaciół, wziął mnie na spytki:
- Ile par butów ma żołnierz i z czego?
- Dwie, z czego jedną w magazynie! - wypaliłem bezbłędnie, bo dowcip znałem już trzydzieści lat. Ale za moment Piotruś mnie załatwił na szaro. Spytał:
Z czego wyjeżdża czołg?
Nie wiedziałem. Okazało się, że: „Czołg wyjeżdża... znienacka!”
Jest to, gdy chodzi o sprawy wojskowe, najbardziej mi odpowiadający punkt widzenia. W czasach, gdy dzienniki, telewizja i Internet pełne są komunikatów z najróżniejszych frontów, wydaje się, że śmiechowaty punkt widzenia Piotrusia może być dla świata interesujący i - nomen omen - rozbrajający. Szkoda, że nie jest uwzględniany przez wszystkie strony konfliktów mające zawsze mniemanie, że ich punkt widzenia na źródło sporów jest wyłącznie słuszny i najważniejszy.
W zakresie sztuk pięknych punkt widzenia jest nie mniej ważny.
Tadeusz Dobrowolski w swej znanej pracy „Nowoczesne malarstwo polskie” (Ossolineum, 1960 r, tom II, str. 113) pisze: „...Kiedy np. Grottger przekształcał wydarzenia sześćdziesiątego trzeciego roku w tragiczne, niemal symboliczne kartony, Gierymski poprzestawał na skromnej informacji, na spokojnej i jak gdyby beznamiętnej relacji...” Nikt jakoś dotąd nie wyjaśnił, czy ten różny u obu artystów punkt widzenia ma wpływ na to, że dzisiaj, po ponad stu latach, tragiczny Grottger nam zwietrzał, a chłodno - informacyjne malarstwo Gierymskiego przeżywa renesans zainteresowania.
Człowiekowi, który przestudiuje dokładnie album „Ikony dawnej Rosji” lub przesiedzi w Ermitażu jedno popołudnie przed ikonami Rublowa, ustala się taki punkt widzenia, że z obrzydzeniem odwraca się od barachła przywożonego przez przemytników ze Wschodu. Ale oni, ci przemytnicy, patrzą z innej perspektywy: są spragnieni zarobku, nie metafizycznych przeżyć. Ikony, które sprzedają, to dla nich nie sztuka, tylko towar. Kiedyś zajechał do mojego antykwariatu samochód osobowy takich jegomościów z bagażnikiem po brzegi pełnym ikon. Nawet nie przełożonych gazetami. Gdyby wieźli śledzie, może by opakowali? Nie wypada przecież marnować zakąski...
Jeśli popatrzeć na Szczecin z lotu ptaka lub motolotni, jawi nam się nasze miasto piękne, urbanistycznie i architektonicznie ciekawie zaplanowane, tonące w zieleni poprzecinanej inteligentnie zaprojektowaną siatką alei i rond.
Ale proszę porozmawiać z moim jamnikiem...
Z jego punktu widzenia Szczecin jest jednym brudem, smrodem i kupą - za przeproszeniem - kup. Nasz ludzki punkt widzenia mieści się na co dzień gdzieś między jamnikiem a samolotem, więc jakoś w tym Szczecinie żyjemy, a niektórzy go nawet kochają.
Gdzieś jednak musi tkwić istota rzeczy i obraz świata obiektywny, uniwersalny, nie uzależniony od punktu widzenia. Gdzieś musi być i pewnie jest.
Nie daj jednak Boże, abyśmy ten ostateczny i obiektywny obraz świata poznali! Odarci z wypracowanych wyobrażeń i misternie przez całe życie dzierganych wizji - chyba byśmy umarli z nudów, lub co gorsze, z przerażenia.
A co by się przy tym porobiło…
Gdyby się na przykład okazało, że malarstwo kubistów i impresjonistów jest tyle samo warte, co mazanki pierwszoklasisty, że zamki doliny Loary są całkiem bez sensu, natomiast interesujące są slumsy Bogoty, to co? Świat nadal by istniał w obecnym kształcie, ale my byśmy go widzieli... inaczej?
Mogło by się na przykład okazać, że moja żona podoba się absolutnie wszystkim na świecie, lub absolutnie nie podoba się nikomu - ze mną włącznie - no bo wszyscy patrzą z tej samej perspektywy, jasny gwint!
Mogło by się na przykład okazać, że spory artystów, szkół i kierunków artystycznych były stratą czasu i są funta kłaków warte, natomiast najważniejsze jest: pojeść, pospać i - oczywiście - pociupciać.
O! Właśnie! Wyłącznie te trzy czynności interesują mojego jamnika Pigusia i może dlatego on się na temat punktu widzenia w sztuce nie wypowiada?
Jacek Bukowski