Gości online:   2

       

 

 

MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM 

 

Mam w Szwecji polskiego przyjaciela. Gość już na dzień dobry jest fajny: przedstawia się „Jacek”, co jest zgodne ze stanem faktycznym. Później też nie jest źle: przypomina stylowy kredens – jest wyższy niż szerszy – co się panom w pewnym wieku nie zawsze udaje, a jemu się udało. Wiele nas łączy: on całe polskie życie był muzykiem (zresztą nadal w Szwecji gra), ja w tym czasie o muzyce mówiłem ze sceny na koncertach Filharmonii Szczecińskiej. Teraz też nas coś łączy: on kupuje antyki, ja je sprzedaję. Tylko w jednym miejscu od siebie odstajemy. Ja nie kumam angielskiego, on perfekcyjnie opanował

 

Angielski z akcentem Wschodniej Pensylwanii

 

Że niby co? Że coś z czymś nie gra? Polak w Szwecji mówi po angielsku z amerykańskim lokalnym akcentem, którego już w Zachodniej Pensylwanii ludziska nie rozumieją? Tak, mówi, płynnie i kwieciście! A co, nie wolno? Jak się miało nauczyciela właśnie stamtąd, to jak się ma mówić? Z australijska? Słowik nie będzie klekotał jak bociek, bo jego uczy języka pani słowikowa, mały Chińczyk mówi w mandaryńskim albo kantońskim – w zależności od języka rodziców. Nawet gwarek ze sklepu zoologicznego w Szczecinie przy ul. Rayskiego zamiast gwizdać, albo mówić ludzkim językiem meeeczy, głupi, jak koza. Dlaczego? Bo się wychował z kózkami….

Już widzę, jak się Czytelnicy głowią nad takim problemem: jak się ten wywód prywatny ma do wspólnego tytułu tych felietonów: "Między galerią a antykwariatem"? Ano - właśnie, że się ma.

 Nieustannie w mojej antykwarycznej praktyce stykam się z syndromem „akcentu Wschodniej Pensylwanii”. Zanim się w tym zawodzie na dobre nie rozgościłem, nie miałem pojęcia, że:

- nie ma mowy, żeby można było sprzedać w polskim antykwariacie portret mężczyzny w ludowym stroju tyrolskim, ćmiącego długą faję. Taki portret jest skażony obcym akcentem nieprzyswajalnym przez naszych klientów;

- na zasadzie rewanżu spróbujcie umieścić w niemieckich domach aukcyjnych obiekty polskiej sztuki ludowej, nawet najwyższego lotu, guzik się uda, nie rozumieją;

- nie ma mowy, by Niemiec z Monachium zainteresował się barokowymi meblami z Północnych Niemiec - np. z Hamburga, Hannoveru. Odrzucają go proporcje, ociężałość północnego stylu i inne parametry. Niby język ten sam, ale akcent inny;

- nie ma mowy abym zdecydował się kupić na aukcjach u mojego słynnego imiennika w Szwecji, Bukowski`ego, jakieś 95 % mebli będących w permanentnej, codziennej sprzedaży internetowej. To są obiekty tak obce polskiemu duchowi, że prędzej bym splajtował, niż coś z tego sprzedał;

- nie ma mowy, żeby się w Polsce sprzedało malarstwo duńskie obecne na antykwarycznym rynku (o najwyższej półce teraz nie mówię, ta już dawno wylądowała w muzeach i dobrych kolekcjach). Myślę o tym, co można kupić na co dzień na licznych pchlich targach, w antykwariatach i na internetowych duńskich aukcjach. Mam prywatną teorię, że Dania ma 5 milionów mieszkańców, w tym 6 milionów malarzy! Wszyscy malują, prawie wszyscy niepotrzebnie. Kurczę, kiedy oni zdążyli namalować tyle knotów? Jak już im zabraknie płótna, to paćkają na porcelanie - ileż ja widziałem dobrych kawałków porcelany zabazgranych tzw. „malarstwem domowym”! Ale najlepsze jest to, że te obrazy się na duńskich giełdach antykwarycznych i aukcjach jednak sprzedają! Mają wspólny język i akcent, wcale - dla zwykłego Duńczyka - nie pensylwański;

- nie ma mowy, żeby klientowi polskiemu wyposażającemu dom lub mieszkanie w meble z epoki biedermeier wmówić jakiś - najpiękniejszy nawet, najbardziej odlotowy - mebel z epoki historycznie sąsiedniej, w stylu Ludwika Filipa. To jest zgrzyt, to jest inny język albo chociaż obcy akcent;

-  nie ma mowy, żebym zrozumiał, jakim językiem rozmawiają kolekcjonerzy szkła. Za najpiękniejsze szkła uchodzą w jednym miejscu świata wyroby francuskie, Lalique, Daum, w innym tylko szkła ze świetnych hut śląskich i czeskich, np. Loetz, gdzie indziej na to patrzeć nie chcą, bo mają w głowie tylko włoskie szkła wenecjańskie lub millefiori albo szwedzkie Orrefors, Kosta lub Boda. No i jak z nimi gadać? Z jakim akcentem?

 

Przychodzi mi w tym miejscu na myśl stary, słynny polski dowcip o juhasie i gaździe, którzy siedzieli na brzegu łączki. Przejeżdżający zagraniczny turysta chcąc się dowiedzieć o drogę na Zawrat, zagadywał gazdę tak i siak:

- Sprechen Sie Deutsch?

- You understand in english?

- Comprenez vous français?

I tak dalej w siedmiu językach. Gazda z niezmąconym spokojem odpowiadał: „Ni!” Gdy turysta odjechał juhas zagadał gazdę:

- Dobrze by było gazdo znoć jaki inszy język!

A gazda na to:

- Ni, ony znoł siedem a się nie dogodoł…

 

Więc ja sobie wciąż powtarzam, że dobrze znać angielski z akcentem Wschodniej Pensylwanii,  ale to jeszcze nie znaczy, że się człowiek wszędzie dogada…

Może ze wszystkich języków sztuki najbardziej uniwersalny jest... abstrakcjonizm?

Nikt go nie rozumie, a wszyscy udają, że kumają....   

   

Jacek Bukowski  

 

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 3087

Copyright by SMARTNET