Gości online:   11

       

 

 

MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM

 

Ciekawi mnie bardzo, czy językoznawcy ustalili, kto jest autorem okrzyku: „Idzie nowe!”. Jeśli będę miał kiedykolwiek okazję, zadam to pytanie prof. Miodkowi. Z całą pewnością okrzyk ten był niesamowicie eksploatowany już w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Pamiętam go przede wszystkim z tytułów prasowych i ekranu filmowego, gdzie w nadmiarze pojawiał się w kronikach tygodniowych poprzedzających wszystkie filmy. Teraz z ogromną satysfakcją konstatuję, że 

 

Idzie stare!

 

Po okresie siermiężności - i co tu ukrywać, również zwykłej nędzy - lat pięćdziesiątych, w początku kolejnej dekady nastąpił gwałtowny ciąg ku nowoczesności. To wtedy właśnie uznano za modne i nowoczesne wszelkiego rodzaju „cepelie” i „picassy”, dywany wietnamskie z rafii, meblościanki z sosny i tapczany obite koniecznie lnem.  Coś o tych tapczanach obitych lnem wiem, bo wtedy właśnie uczestniczyłem w szaleństwie prywatkowym (albo - jak kto woli - w szalonych prywatkach)... Skoro o meblach mowa, to warto zauważyć, że władza wtedy twierdziła, że wszędzie nam się poziom życia podnosi, a siedzieliśmy… coraz niżej! Byliśmy zmuszani do siadania na różnych „Kon Tikach” i innych niezdrowych „siedziskach”, a sami zmuszaliśmy naszych gości do biesiadowania przy stołach i stolikach dla liliputów, zwanych „ławami” i „jamnikami”.

Producenci mebli zupełnie zapomnieli, ze od kilkuset lat w domach europejskich obowiązywał kanon: stół ma mieć 72-74 cm wysokości, krzesła oraz fotele mają mieć siedzenie 44 - 45 cm ponad podłogą. Wynikało to nie z jakiejś bezsensownej umowy lub modnej fanaberii, lecz z szacunku dla zwykłych ludzi, którzy mają przeciętne wymiary i przy tych stołach mają wygodnie jeść, a na tych krzesełkach mają wygodnie odpoczywać. No, ale skoro miało „iść nowe”, to przecież jakoś musiało się różnić od starego, choćby bzdurnymi wymiarami.

Dla byle jak wydawanych książek starczały proste, sosnowe regały, biblioteki przestano produkować. Ściany tysięcy nowych mieszkań w blokach przyozdabiano reprodukcjami z Klubów MPiK lub Veritasu, rynek sztuki skurczył się do antykwariatów państwowej Desy i nawet Rosenthal zwariował, wypuszczając na rynek moderne filiżanki do kawy z trójkątnymi uchwytami (bez otworu na palec!). A te filiżanki  wywracały się nagminnie wobec zwariowanych proporcji szerokości dna do średnicy wylewki! I nie pomagały zaklęcia, że to zaprojektowała osobiście wnuczka założyciela koncernu Philippe Rosenthala - zaprojektowała bowiem modnie, ale niezgodnie z prawami fizyki i  kawa lądowała na stolikach. Nowe wówczas nie tyle szło, ile się rozlewało…

Drgnęło w dobrym kierunku gdzieś tak w połowie lat 70-ych. Objawiła się nowa moda: kolekcjonowanie staroci. Jak grzyby po deszczu powstawały w Polsce Kluby Kolekcjonerów, rozmaite giełdy i jarmarki. Ludzie zaczęli wyciągać z lamusa (czytaj: ze strychów, piwnic, altanek i komórek) przedmioty świadczące o wypłowiałej świetności ich rodzin, zaczęli dopatrywać się sensu w niepodległościowej legendzie i związanych z nią pamiątkach, zauroczyli się starymi zegarami, porcelaną, srebrami, bronią, meblami wreszcie.

Pamiętam, jak w 1975 r. pobiłem rekord świata w szybkości poruszania się marnym socjalistycznym samochodem (rumuńską Dacią), bo pędziłem do Poznania na otwierane o 8 rano, największe wówczas w Polsce - a zorganizowane w pięknych salach poznańskiego Zamku -  Targi Staroci. Siedziałem tam obłożony swymi zbiorami falerystycznymi i byłem z nich dumny jak paw, do momentu, gdy z głośnika nadano kilka komunikatów jegomościa, zbierającego… stare samochody! Myślałem, że się przesłyszałem: gość zbiera stare samochody? Prawdziwe, czy modele? Odszukałem autora komunikatów, pogadaliśmy, okazało się, że miał już 14 (!) egzemplarzy zabytkowych samochodów: polskich, niemieckich, amerykańskich. I szukał dalej. Wszystko remontował i pieścił latami. Dziś ma własne, prywatne Muzeum Motoryzacji w Otrębusach pod Warszawą i jest właścicielem 300 starych pojazdów. Tak mnie ten maniak rozbujał, że pół roku później nabyłem amerykańską limuzynę Rambler Ambassador z r. 1965. Jedyną taką sztukę w Polsce! Miała 6,5 metrów długości, silnik 12- cylindrowy, ważyła 2 tony, a paliła - drobnostka - 24 litry na 100 km. Niestety, dalej tego wariactwa nie rozwijałem, bo benzyna pita przez tego smoka zabrała mi wszystkie finansowe nadwyżki.. Zresztą, może na szczęście?

Ten samochodowy kolekcjoner spowodował jednak,  że duma kolekcjonerska uszła ze mnie jak powietrze z balonika. Otrzymałem niezłą lekcję pokory: zrozumiałem, że nawet zebranie 24 000 odznaczeń (tyle miałem) jest tylko kolekcjonerstwem na poziomie parteru, a są jeszcze piętra wysokie, na których zapaleńcy za punkt honoru uważają nie ilość zebranych obiektów, ale ich muzealne walory. A największą frajdę sprawia im renowacja, odnawianie, przywracanie do życia zdobytych trofeów. Wokół nich jeszcze krzyczano „Idzie nowe’”, ale oni już czuli, że stare jest piękniejsze.

Zostawmy jednak te wspomnienia i wróćmy do wątku podstawowego. Otóż wyzwolony w połowie lat 70-ych ruch kolekcjonerski pociągnął za sobą wiele wydarzeń: wystawy, giełdy, katalogi, specjalistyczne wydawnictwa itp. Ogromna ilość osób zarażonych starą kulturą materialną dryfowała z amatorskiego poziomu w stronę profesjonalizmu, czyniąc z handlu kolekcjonerskimi obiektami - swój zawód. Powstawały pierwsze prywatne antykwariaty…

Wreszcie przyszła odmiana polityczna i w rodzącym się kapitalizmie „stare” otrzymało nie tylko rangę, ale i… cenę! Po krótkim okresie zachłyśnięcia się blichtrem sztucznych marmurów, klejonych okien i podłóg z kafli, zaczęły być w cenie: stara lada, zegar śląski nobliwie tykający na ścianie, dobry obraz w złoconej ramie itd. W moim antykwariacie meble zaczęły kupować Bardzo Ważne Urzędy, nowopowstające hotele, restauracje i kancelarie adwokackie. A obywatele? Nie wszyscy nadążali za nowym trendem, ale trzeba powiedzieć, że się starali. Kiedyś wieszałem właśnie na ścianie świetny olej Wlastimira Hofmana, gdy weszła do antykwariatu typowa para pachnąca świeżymi pieniędzmi. On w dresie i adidasach, kręcący w powietrzu kluczykami od BMW, ona kolorowa jak wesołe miasteczko na odpuście. I ten miły pan wydalił z siebie niesamowitą propozycję:

 – Może sobie – Niunia – strzelimy ten obrazek?

 – Coś ty Niuniek! – obruszyła się Niunia – nie pasuje do zasłonek!

  Chyba Niuniek już zaczynał czuć bluesa, ale Niunia, jeszcze nie…

Wkrótce mieszkańcy naszego miasta na tzw. „wystawki” dla Zakładu Oczyszczania Miasta coraz częściej zaczęli wystawiać przed domy: czarnobiałe telewizory w których Miss Ciechocinka wyglądała jak hipopotam, siermiężne regały, niezdrowe ławy i siedziska, na których można było nabawić się choroby kręgosłupa, ale nie dało się na nich siedzieć, kiepskie lampy bez stylu, reprodukcje w szkaradnych ramkach, radzieckie rdzewiejące sztućce i inne socjalistyczne badziewie.

 W antykwariatach zawrzało, zaczęła się złota dekada.

I to był znak: IDZIE STARE!

Jacek Bukowski 

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 3200

Copyright by SMARTNET