Gości online: 6 ![]() ![]() ![]() ![]() |
MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM
Zająłem się w poprzednim felietonie omawianiem różnych aspektów aukcyjnej sprzedaży i trzeba ten temat pociągnąć dalej, bo jest o czym mówić i nad czym się zastanawiać. A zatem - jak w sequelu filmowym -
Kulisy aukcji II
Ponieważ wyjaśniliśmy sobie pojęcie „ceny amatorskiej”, zajmijmy się „ceną wywoławczą” i „ceną bezpieczną”. Pierwsze z tych pojęć jest jasne: od podania tej ceny zaczyna się licytacja na aukcji. Jeśli nikt nie podniesie ręki z numerem aukcyjnym (co jest ofertą kupna) przedmiot nie zostanie sprzedany. Jak mówią zainteresowani - obiekt „spada” z aukcji. Jeśli są chętni do kupna, licytacja trwa do momentu, gdy na placu zostaje jej zwycięzca oferujący najwyższą cenę, zwaną odtąd „ceną wynikową”. Niby proste, ale tu właśnie „po drodze” działa kilka mechanizmów aukcji, o których warto wiedzieć. Ich nieznajomość bywa kosztowna… Dom aukcyjny przyjmując obiekt do sprzedania ustala z jego właścicielem „cenę bezpieczną”, to jest sumę, poniżej której nie wolno przedmiotu sprzedać. Może to wyglądać tak: obraz „X” eksperci wycenili na 20 000 zł („cena szacunkowa”, lub „estymacja”), właściciel zgadza się na sprzedaż za minimum 17 000 zł (cena bezpieczna), a aukcjoner rozpoczyna od… ceny wywoławczej. No właśnie, od jakiej? Jeśli wie, że jest zainteresowanie przedmiotem, oglądano go, telefonowano, pytano o jego stan, malarz jest „chodliwy”, obraz jest dobry – może sobie aukcjoner pozwolić na wszystko. Może zacząć np. od 14 000 zł i będzie pewien, że licytacja przekroczy cenę bezpieczną lub nawet cenę szacunkową. Może zacząć od razu powyżej ceny bezpiecznej, np. od 18 000 zł i nic się w sytuacji nie zmieni. Gorzej, jeśli obiekt nie rokuje nadziei na sprzedanie. Powstaje wtedy sytuacja prawie patowa. Sprzedać powyżej ceny bezpiecznej trudno (z powodu braku zainteresowania publiczności), a sprzedać tanio może i byłoby można, ale wtedy osiągnie się cenę poniżej ceny bezpiecznej uzgodnionej z właścicielem obiektu. Tak źle i tak niedobrze… Gdy czytamy regulaminy różnych aukcji, znajdujemy w nich zawsze paragraf mówiący o tym, że aukcjoner może w każdym momencie aukcji wycofać przedmiot ze sprzedaży bez podania przyczyn. Oczywiście, że on zawsze przyczyny ma: a to właściciel się wycofał ze sprzedaży, a to jakieś muzeum poprosiło o wstrzymanie licytacji, bo obiekt pochodzi z ich zbiorów, a to właśnie dzień przed aukcją porcelanowa figurką się stłukła, lub ją ukradli podczas przedaukcyjnego oglądania, itd. itp. Wspomniany przepis pozwala zawsze aukcjonerowi wyjść z twarzą z trudnych sytuacji. Jest bowiem bezsporne, że nie wolno sprzedać obiektu zastrzeżonego, wątpliwego, zaginionego lub takiego, który rokuje osiągniecie ceny wynikowej poniżej oczekiwań właściciela. Dopiero minięcie w licytacji ceny bezpiecznej pozwala kontynuować przetarg i zabezpiecza interesy aukcjonera i właściciela obiektu. Wycofywanie jednak przedmiotów już po wydrukowaniu katalogu, lub – nie daj Boże - podczas aukcji, zdarza się bardzo, bardzo rzadko. Jest nieeleganckie i źle widziane, wzbudza różne domysły, plotki, spekulacje. A tego właśnie domy aukcyjne bardzo nie lubią. Muszą działać w atmosferze spokoju i zaufania, które zdobywają latami. W spokojnym osiągnięciu właściwego efektu licytacji pomaga też mechanizm aukcyjny zwany „pocztą”. Funkcjonuje to tak: W trakcie trwania licytacji siedzi na sali (najczęściej vis-a-vis publiczności, tuż obok aukcjonera) człowiek, po wywołaniu niektórych obiektów włączający się do licytacji w imieniu klientów, którzy swe oferty zgłosili drogą pocztową lub e-mailową. Licytując w ich imieniu przedstawiciel domu aukcyjnego ma obowiązek do końca trzymać w tajemnicy sumę, jaką piszący chce ostatecznie zapłacić. Dopiero gdy licytujący „pan poczta” wycofuje się z licytacji - sala widzi i słyszy, jaka była najwyższa oferta klienta pocztowego. Trzeba też wiedzieć, że jeśli na jeden obiekt przyjdzie kilka ofert korespondencyjnych, „pan poczta” licytuje w imieniu tego, który od razu zaoferował najwięcej. To bardzo chytre pociągnięcie! Zmusza ono klientów korespondencyjnych do oferowania naprawdę atrakcyjnych cen, by wygrać z ewentualnymi konkurentami. No, a co się dzieje, gdy wygrywa cena oferowana przez więcej, niż jednego licytującego korespondencyjnie? Obiekt dostaje ten licytant, który nadesłał swą ofertę jako pierwszy. Ten właśnie mechanizm pozbawił mnie na aukcjach w Szwecji ogromnej ilości obiektów. Wielokrotnie widziałem w Internecie cenę sprzedażną równą mojej korespondencyjnie wysłanej ofercie. Już się czułem właścicielem. Po jakimś czasie, gdy pytałem, dlaczego nie dostaję rachunku – dowiadywałem się, że to nie ja kupiłem, tylko ktoś, kto identyczną ofertę nadesłał wcześniej. Pozostaje mi tylko wierzyć, że to tłumaczenie było prawdziwe… Nikt nigdy nie sprawdzi, czy to przypadkiem dom aukcyjny nie wykiwał mnie elegancko i sam nie „kupił” w ten sposób obiektu, którego licytacja zbyt wcześnie wygasła. Tak, to są właśnie te kulisy aukcji! Wielokrotnie byłem świadkiem, że po wywołaniu numeru aukcji podnosi się las rąk na sali, a aukcjoner raptem mówi: „Poczta oferuje tyle i tyle”. Natychmiast wiele rąk opada, nieraz wszystkie. Jest jasne, że dom aukcyjny może w poczcie umieścić własną ofertę, by zabezpieczyć „cenę bezpieczną”. Gdy nikt na sali nie podbije ten sumy, podanej rzekomo przez anonimowego klienta, przedmiot zostaje co prawda w zasobach domu aukcyjnego, ale wszyscy myślą, że został sprzedany. Z tej manipulacji wszyscy mają korzyść: dom aukcyjny elegancko wycofał przedmiot z gry nie dopuszczając do zbyt niskiej sprzedaży, właściciel może w przyszłości legitymować się „wynikiem sprzedaży” swojego obiektu, bo przecież figurować on będzie w katalogu wynikowym aukcji… Na następnych aukcjach są już podstawy do wywindowania ceny wywoławczej do poziomu tej (fikcyjnej przecież) „ceny sprzedaży”…
Czy z tego wynika, że aukcjonerzy kombinują? Co to, to nie, nigdy, ale ewentualnie owszem - jak mawiała jedna hrabini, gdy jej proponowano niezobowiązujące ciupcianko…
Jacek Bukowski ![]() Odwiedziny: 3125 Copyright by SMARTNET |