MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM
Frywolny temat tego felietonu wyłoni się na samym jego końcu. Zacząć jednak muszę całkiem poważnym wstępem, więc żeby nie zapomnieć o czym piszę - dajmy tytuł:
Utrzymanek wielu nieznajomych pań
Od niepamiętnych czasów ilość kruszcu (złotego lub srebrnego) użyta do wyrobu jubilerskiego cacuszka decydowała o cenie tego wyrobu. Od niepamiętnych też czasów dla uzyskania odpowiedniej twardości swych wyrobów złotnicy stosowali odpowiednie stopy złota i srebra z innymi metalami, ustalając przy tym różne proporce nie dające się „na oko” rozpoznać. W wyrobach srebrnych ilość srebra w stopie najczęściej oscyluje w okolicach 80 %, ale w skrajnych przypadkach jest tego srebra tylko 33 % lub aż 95 %. Konieczność poinformowania potencjalnego klienta o ilości czystego kruszcu w stopie legła u podstaw wynalazku „cechy złotniczej”, zwanej też „znakiem złotniczym” lub „puncą”.
Historia tych znaków złotniczych na ziemiach polskich jest niezmiernie ciekawa, bowiem odzwierciedla nasze dzieje polityczne na przestrzeni ostatnich 400 lat. Znaki probiercze niemieckie, rosyjskie i austriackie mieszają się z rdzennie polskimi. Nazwiska poszczególnych mistrzów, wybijane na wyrobach, godła miast i cechów złotniczych, orły polskie, carskie i cesarskie, punce państwowe wprowadzane specjalnymi ustawami po każdym zakręcie historii - wszystko to układa się w barwną mozaikę historyczno - artystyczno - rzemieślniczą.
Zostawmy jednak historię na boku i przejdźmy do tego, co chcę opowiedzieć.
Kiedyś w moim antykwariacie pojawiły się w duecie: srebrny puchar bez żadnej cechy i naprawdę śliczna ikona, która na srebrnej koszulce miała cechę bardzo dziwną: obok prawidłowej cyfry „84” zamiast kobiety w kokoszniku był wizerunek jakiejś...rozdeptanej żaby. Poszedłem z tymi fantami do Urzędu Miar i Wag przy ul. Jagiellońskiej. Tam raz w miesiącu urzędują fachowcy z Urzędu Probierczego w Krakowie, którzy za stosowną opłatą wyroby nowe lub podejrzane badają i cechują. Okazało się, że moje nabytki były bez zarzutu, "rozdeptana żaba" odpowiadała znakowi pewnego mistrza złotniczego z Kołymy, odpowiednie cechy wiec moje skarby otrzymały, ale nie to jest istotą tej opowieści. Właściwa anegdota dopiero się zaczyna.
W szczecińskim oddziale Państwowego Urzędu Miar i Wag spotkałem znajomego złotnika. Porządny, kulturalny człowiek. Tymczasem z rozmowy wyniknęło, jakby jego status społeczny był ciut podejrzany...
- Dzień dobry! Co pan tu robi? - to on.
- Badam podejrzane przedmioty. A pan? - to ja.
- Jak zwykle cechuję swoje wyroby - odpowiedział - przyniosłem ponad dwadzieścia broszek i innych drobiazgów. I mam kłopoty, bo wie pan, robię biżuterię pustą w środku i jeśli mi przywalą cechę zbyt mocno, to się wyrób rozerwie, zepsuje. A na szpilkach broszek się nie da cechować, bo robię szpilki ze stali. Interweniowałem w Urzędzie i znaleźli sposób: będę robił osobne plakietki, oni je zaopatrzą w cechę, a ja dolutuję do wyrobu. Będę miał kupę dodatkowej roboty, a oni muszą mi wierzyć, że je przylutuję. Polska normalka: czasy się zmieniają, a upierdliwe przepisy zostają.
- Podziwiam pańska odwagę - ja na to - rynek jest zapchany srebrnymi wyrobami a pan jeszcze produkuje! Gdzie pan znalazł lukę na rynku? Gdzie pan to sprzedaje?
- W Krakowie. Dwie galerie złotnicze kupują moje wyroby i wiem ze stuprocentową pewnością, że są dochodowe. A mówiło się kiedyś o krakowskich centusiach...
- No, no, niech pan nie zapomina, że to nie krakusy kupują, tylko kobietki, jest pan na ich - za przeproszeniem - utrzymaniu.
- Tak, oczywiście, jestem utrzymankiem wielu nieznajomych pań. I chwała im za to! – powiedział, a ja pomyślałem, że w niczym się od niego nie różnię.
Jakże wiele nieznajomych pań poprawia sobie humor drobnymi zakupami w antykwariacie! A dlaczego te drobne zakupy mają najcześciej formę filiżanki do kawy lub herbaty? Oooo, to jest właśnie dobry temat na pracę doktorską dla habilitującego się socjologa...
Jacek Bukowski