MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM
Pointa tego felietonu będzie się lokować - jak mówią meteorolodzy - „w górnej strefie stanów wysokich” (jeśli brać pod uwagę pułap rozważań etycznych), ale zacząć trzeba z bardzo niskiego poziomu.
Z poziomu blatu stolika karcianego.
Skrzypcowy poker
W połowie lat sześćdziesiątych miałem kolegę, z którym przyszło mi nie tylko razem pracować, ale i razem mieszkać. On był świetnym skrzypkiem (I skrzypce!) w Filharmonii Szczecińskiej, a ja tam byłem muzycznym prelegentem i konferansjerem. Los zdarzył, że razem wynajmowaliśmy podły „pokój przy rodzinie”. Czy chciałem, czy nie chciałem, byłem automatycznie wciągany w jego problemy.
A problemy miał niewąskie.
Grał w karty, konkretnie w pokera. Grał niestety nieszczęśliwie. Narobił długów, przeputał jakieś społeczne pieniądze szczecińskiego klubu Kontrasty, w którym udzielał się na muzycznej niwie. Jerzy Romanowski, kierownik Kontrastów, zażadał zwrotu pieniędzy, muzyk ich nie miał, migał się, zagrożono prokuratorem. Ze wszystkich stron naciskali jeszcze inni dłużnicy. Kombinował jak się z tego wykaraskać i wykombinował sobie ucieczkę ze Szczecina do Zielonej Góry, gdzie wakowało stanowisko koncertmistrza w orkiestrze symfonicznej. Zgłosił się na przesłuchanie, które wyznaczono mu na jakiś poniedziałek.
W sobotę poszedł na pożegnalnego pokera. Zabrał mnie ze sobą w bardzo określonym celu.
"- Będziesz siedział jako kibic - powiedział - i uważnie będziesz śledził nie tyle samą grę, ile pieniądze. Zwłaszcza moje. Jeśli tak się zdarzy, że w jakimś momencie będę wygrany tyle, ile mam długu w tym studenckim klubie, to walnij mnie w mordę pod byle jakim pretekstem. Ale tak, żebym stracił przytomność. Będzie awantura, ale gra będzie przerwana i wyjdę z forsą. Oddam i prokurator może się wypchać. Masz to naprawdę zrobić! Upoważniam cię !”
Poszliśmy na karty.
Grali na zapleczu sklepu z butami przy ul. Lubeckiego. Kierownik (to były przecież czasy realnego socjalizmu, takie sklepy nie miały właścicieli prywatnych, tylko kierowników) parę razy chodził do kasy po pieniądze, bo mu karta nie szła, a w wyniku tych wycieczek w grze było coraz więcej walorów. Mój kolega rzeczywiście w pewnym momencie wziął pulę dnia i był wygrany potężne pieniądze. Starczyłoby na dług, podróż do Zielonej Góry i jeszcze by zostało.
Wywołałem go na korytarz.
- Teraz dostaniesz w mordę! - mówię.
No i zaczął się bal! O mały włos to ja bym dostał!
Co? On ma przerwać grę? Gdy tak mu idzie? Niedoczekanie! Cała umowa nieważna! To jest ten dzień, na który czekał całe życie! Nie starczy forsy w kasie na zapleczu, to będą płacić butami! On ich dzisiaj rozpruje!
Poszedłem do domu, on został.
Rozpruli jego.
Przyszedł jeszcze w nocy i wyciągnął ode mnie ostatnie grosze. Też je przegrał. Krótko mówiąc - puścili go w skarpetkach (nomen omen w sklepie z butami!)...
W niedzielę przyszła refleksja: skąd wziąć pieniądze na podróż do Zielonej Góry? Postanowił sprzedać skrzypce. Posłał mnie w tym celu do słynnego warsztatu lutniczego Pana Pietrzaka na styku ul. Ściegiennego i Wojska Polskiego, tam, gdzie dziś jest „ściana płaczu”. Zaniosłem skrzypce, przedstawiłem sprawę i poprosiłem o 2000 zł . Od tego czasu minęło 40 lat, umknęło mi z pamięci imię lutnika, ale wciąż pamiętam reakcję Pana Pietrzaka:
"- To niemożliwe! Za te skrzypce nie można dać 2000 złotych! One są warte wielokrotnie wiecej! To piękny, stary instrument z dużym głosem! Ja wiem, czyje one są, ja znam wszystkie dobre instrumenty w Szczecinie. Pan nie zdradza nazwiska swego kolegi, ale ja bym rozpoznał każde skrzypce, które kiedykolwiek miałem w ręce. Taka cena to obraza tego instrumentu! Proszę - oto 2000 zł, ale ja je tylko pożyczam. Niech się kolega zgłosi, gdy będzie mógł oddać tę sumę. Dostanie swe skrzypce z powrotem!"
Skrzypek kartograj nakłamał w Zielonej Górze, że instrument ukradli mu w pociągu, zagrał egzamin na skrzypcach pożyczonych, stanowisko koncertmistrza dostał w cuglach, doszedł wkrótce do pieniędzy i przyjechał do Szczecina wykupić swą własność. Pan Pietrzak oddał mu instrument, który wcześniej (gratis!) odświeżył i wypieścił.
Potem o moim koledze słuch zaginął, a Pan Pietrzak umarł.
Po tylu latach, gdy wokół wiele biedy i finansowej niemocy, chciałbym skromnie zapytać:
gdzie się podziali wszyscy inni i następni Panowie Pietrzakowie?
Gdzie są dzisiaj właściciele lombardów, antykwariatów i warsztatów, którzy potrafią nie skorzystać z cudzego niefartu i wobec takich okazji jak powyżej opisana, potrafią zachować dystans i uczciwość?
Jeśli trafią Państwo na nich, to - zaręczam - będą ich Państwo pamiętać pół wieku, albo dłużej.
A jeśli nawet - jak u mnie - czas zatrze ich imię, to będą Państwo o nich pisali używając w słowie „Pan” pełnego szacunku dużego „P”.
Jacek Bukowski