Gości online: 6 ![]() ![]() ![]() ![]() |
MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM
2 kwietnia 1996 r. na stacji Poznań Główny do pociągu udającego się do Szczecina wsiadł szczupły, siwy starszy pan, ubrany po cywilnemu, ale uważny obserwator mógł dostrzec koloratkę wystającą spod szalika. Duchowny szedł z dużym, płaskim pakunkiem owiniętym w brązowy papier. Szedł korytarzem szukając miejsca. Niespodziewanie upadł przed siebie, ciężarem swego ciała przytłaczając pakunek. Pomoc współpasażerów była daremna. Podróżny zmarł w chwili upadku. Tak zakończył życie bohater tego felietonu, Ksiądz Infułat Olgierd Ostrokołowicz z Kamienia Pomorskiego. Miał w życiu trzy pasje: duszpasterstwo, sztukę i filatelistykę. O pierwszej z nich – ja, agnostyk, nie powinienem się wypowiadać. Wspomnę tylko o niebywałych Jego zasługach przy organizowaniu Festiwalu Organowego i Muzyki Kameralnej w Katedrze Kamieńskiej (gdzie był wiele lat proboszczem), za co otrzymał jeszcze za życia od wdzięcznego społeczeństwa tytuł Honorowego Obywatela Kamienia Pomorskiego, przypomnę, że z własnych pieniędzy ufundował piękny kościółek we Wrzosowie i On też ufundował kielich i patenę, używane w 1987 r. podczas Mszy na Jasnych Błoniach w Szczecinie przez Jana Pawła II (obecnie te obiekty znajdują się w skarbcu katedry kamieńskiej, jako relikwie II stopnia). Mogę jednak – i powinienem – opowiedzieć, jak w Jego życiu przeplatały się dwie pozostałe pasje:
Wielka sztuka i małe znaczki
Miał otóż Ksiądz Olgierd pewną w życiu słabość: jeśli posiadł wiedzę, że gdzieś jest na sprzedaż poważny zbiór filatelistyczny, lub chociaż tylko jeden, ale wybitny walor – musiał go nabyć. Musiał i już! To była tak przemożna chęć, że można ją chyba porównać tylko z głodem narkomana. Nie była ważna odległość, cena, mógł jechać do Przemyśla lub Frankfurtu, ale przecież nie mógł takiej sytuacji poszkapić! Potem zwoził te walory do swego skromnego lokum w parafii i cieszył się nimi jak dziecko. A gdy się już nacieszył - sprzedawał! Sprzedawał, by kupić następne… Bo przecież sam zbierał tylko „Wolne Miasto Gdańsk” i budował w tym temacie zbiór absolutny, obejmujący: znaczki, stemple, całostki, listy, błędy, próby itd., itd. Opisałem kiedyś w felietonie „Okazje” na łamach Gazety Wyborczej taką historię: w połowie lat 80-tych zmarł na południu Polski pewien biskup, znakomity filatelista. W pozostawionych zbiorach miał cymes nad cymesami: prawie wszystkie próby znaczków polskich, cięte, czyli nieząbkowane i w dodatku... w czwórkach! Przeciętny filatelista próby znaczków widzi tylko w katalogach, niektórzy mają pojedyncze egzemplarze, nieliczni mają cięte - ale prawie komplet wszystkich prób w czwórkach? Mnie się to mogło tylko przyśnić, albowiem od lat tworzyłem właśnie zbiór znaczków Polski „w czwórkach”, mimo, iż było to zadanie bardzo trudne (szczególnie, że chciałem mieć jeszcze znaczki z marginesami arkuszy, numerami, próbami kolorów na marginesach i wszystkimi możliwymi utrudnieniami.) Ksiądz infułat zbiór prób kupił, nacieszył się nim, a potem… ja go kupiłem. Po połączeniu z moim zbiorem powstało coś dla filatelisty fantastycznego! Mając na uwadze takie niespodziewane okazje i konieczność posiadania odpowiednich walorów wymiennych pozwalających natychmiast doprowadzić transakcję do szczęśliwego finału – nosił Ksiądz Olgierd zawsze przy sobie maleńki klaserek z filatelistycznymi cymeliami. Gdy nieubłagany zawał (a miał bajpasy!) przerwał Jego życie na dworcu w Poznaniu, ten klaserek tkwił w wewnętrznej kieszeni marynarki, na zatrzymującym się sercu. W tym klaserku były między innymi: dwie odwrotki bokserów z serii olimpijskiej 1956 r. , kilku „Wodzów” w rzadkich odmianach, niewydany znaczek GG z gubernatorem Frankiem, cztery serie najdroższych, wczesnych znaczków Watykanu, tyleż najrzadszych serii Szwajcarii, kilkanaście angielskich znaczków z początku XX wieku z odwróconymi znakami wodnymi i atestami, o tłumie drobniejszych polskich błędnodruków nie wspominając. Pojechałem do Poznania wraz z przedstawicielem Rady Parafialnej Katedry i w biurach Prokuratury Okręgowej w Poznaniu (gdzie trafiły wszystkie rzeczy posiadane przez zmarłego w chwili śmierci) dokonałem inwentaryzacji tego zbiorku, w trosce o to, by filatelistyczne rarytasy się gdzieś tajemniczo nie rozmyły, nie zniknęły... Wiele miesięcy później znaczki trafiły do siostry właściciela, który już nie mógł się nimi cieszyć. W chwili śmierci miał też Ksiądz Olgierd przy sobie jeszcze coś: taszczył duży obraz Wacława Taranczewskiego, wybitnego polskiego kolorysty, który to obraz właśnie wycofał z poznańskiego antykwariatu, by zabrać do domu. Panowie się przyjaźnili, kilkakrotnie widywałem malarza na plebanii, nie mógł więc Ksiądz Olgierd znieść myśli, że nikt nie docenił obrazu tak dobrego malarza! Postanowił się obrazem zająć… Miłość do sztuki, szczególnie do malarstwa i dobrego rzemiosła artystycznego, była drugą Jego pasją i przez 20 lat naszej znajomości widywałem wypieki na twarzy dostojnego Starszego Pana, gdy przystępował do negocjacji, których uwieńczeniem był zakup jakiegoś rarytasu. W samym zaś pokoiku Infułata widywałem: rysunki w tuszu Alfreda Kubina (rzadkość!), oleje Antoina Coypela, XVII wiecznego francuskiego malarza nadwornego, akwaforty Rembrandta, zbiór niebywałych miniaturowych złotych wyrobów rokokowych, dobre polskie i niemieckie malarstwo. Obiekty te pojawiały się… i znikały, tak samo jak walory i zbiory filatelistyczne. Bo – jak w znanym porzekadle – nie chodziło o to, by złapać króliczka, lecz by gonić go! Kupić lub zdobyć przez wymianę, stać się właścicielem i się tym cieszyć, nawet w samotności, ale przecież przeżywać chwile uniesień znane tylko wybranym, namaszczonym, szlachetnym wariatom, których nazywają też kolekcjonerami, pasjonatami. Myślę więc, że gdy Ksiądz Olgierd w ostatniej chwili swego życia ze skarbami filatelistycznymi na sercu padał na podłogę i szeroko rozwartymi rękoma obejmował obraz Wacława Taranczewskiego – przypominał aktora, który umiera na scenie w swej ulubionej sztuce… Kto wie, może nawet był szczęśliwy?
Jacek Bukowski ![]() Odwiedziny: 3135 Copyright by SMARTNET |