Gości online:   4

       

MIĘDZY GALERIĄ A ANTYKWARIATEM

 

Ostatnio Angora przypomniała stary dowcip żydowski, którego treścią jest rozmowa dwóch sklepikarzy:

 

- Jak idzie interes?

- Okropnie, już nawet nie kupują ci, którzy nie płacili!

 

Dowcip w sam raz na dzisiejsze czasy. Kryzys zrobił się taki, że w antykwariatach nawet złodzieje już… nie kradną! Powód takiego załamania ich zawodu jest prozaiczny: gdzie mają opchnąć to, co zwędzili? Nikt nie chce towaru legalnego, to kto weźmie od nich towar trefny? Owszem, można rąbnąć ciuch w butiku i się w niego ubrać, można gwizdnąć czekoladę i pół litra w spożywczaku, to się zwyczajnie skonsumuje, ale antyki w antykwariacie? Szkoda zachodu! Przecież konkurenci okradzionego tego nie wezmą!

 

 

A tak się kiedyś ładnie kradło…

 

         Chcę właśnie opowiedzieć o kilku patentach złodziejskich, z którymi miałem nieprzyjemność się zetknąć.

 

      Patent I – „Na płaszcz”. Tak 20 lat temu skradziono mi w Salonie Hobby XIX wieczny zegar kominkowy z figurą rybaka na zwieńczeniu. Nakręcony, z wiszącym wahadłem, sprawnym gongiem. Złodziej dokonał tego w obecności sprzedawcy: wszedł w szeroko rozwianym płaszczu i wychodząc zgarnął pod połę zegar, a ten nie zadzwonił, chociaż powinien przynajmniej stuknąć wahadłem o korpus. Inna rzecz, że sprzedawca miał w uchu niesprawny aparat słuchowy …

Po latach inny złodziej szybkim ruchem wrzucił pod rozwiany płaszcz figurę konia z brązu i trzymając ją zapewne pod pachą, wyszedł spokojnie. Od tego czasu sprzedawcy chodzą krok w krok za klientami z rozwianymi płaszczami.

 

Patent II – „Na metkę”. Ten patent zadziałał w moim antykwariacie tylko raz. Klient położył na ladzie barometr z naszą metką i ceną 60 zł. Sprzedawczyni niestety nie zapaliła się żadna czerwona lampka w głowie, a powinna, bo kto widział w antykwariacie stary barometr, który kosztuje tylko 60 złotych? Po wyjściu klienta okazało się, że to metka od porcelanowego mlecznika, który stał w drugiej sali poza zasięgiem kamer, mimo, iż mamy ich aż pięć. Na mleczniku oczywiście znaleźliśmy metkę barometru opiewającą na 300 zł. Sprytny zamieniacz metek przychodzi nadal do naszego antykwariatu, ale już jest ZAWSZE pod specjalnym nadzorem.

 

Patent III – „Na bezczelnego”. W specjalnie ukośnie ustawionym lusterku, które działa lepiej, niż kamera, zobaczyłem, że jakiś jegomość pcha do torby duży dzban i udaje się do wyjścia. Ruszyłem (zbyt gwałtownie) zza lady, gość się zorientował, że coś jest nie tak, zawrócił i spokojnie na naszych oczach odstawił dzban z torby na półkę. Podeszła do niego moja żona i odbył się taki dialog:

- Ładnie to tak kraść bezczelnie?

- Jakie kraść? Przecież odstawiam…

- Widziałam, jak Pan wsadził dzban do torby i wychodził. Zeznam to policji jako świadek.

- Pani nie jest żadnym świadkiem, pani jest żoną właściciela, a to dla policji żaden świadek!

Gnojek był nieźle zorientowany…

 

Kiedy indziej nieznana klientka w rozmowie przy ladzie coś napomknęła, że złodzieje pod jej nieobecność wynieśli jej z domu dwa meble: bieliźniarkę i stolik dębowy na lwich łapach. Oba gabarytowo niemałe. Spytałem, jak tego dokonali? Odpowiedź była zaskakująca: przez okno! Bezczelne wynoszenie w biały dzień przez okno dwóch mebli, dokonywane przez dwóch meneli - w ogóle nie zainteresowało sąsiadów.

Natomiast niedawno pewien gagatek przytargał do mojego antykwariatu ogromny obraz niezłego malarza Otto Pipla i sprzedał mi go legitymując się prawdziwym dowodem osobistym z adresem, Peselem itd. Po jakimś czasie wyszło na jaw, że rąbnął go ze ściany mieszkania, które… wynajmował! Zarówno właścicielka mieszkania, jak i ja – mieliśmy wszystkie dane tego idioty, ale jego to nie interesowało, bezczelnie był  zaślepiony i zainteresowany tylko sumą, którą za obraz dostał.

A na rachunku zakupu w antykwariacie podpisał imieniem i nazwiskiem taką formułkę: „ Oświadczam, że powyższy towar jest moją własnością i nie jest obarczony wadami prawnymi”.

Wszystkich przebił jednak bandyta z Dąbia. To było około 1993 r. Zadzwonił do drzwi sąsiadów z tego samego piętra w bloku, odepchnął 11-letniego chłopca, który mu otworzył drzwi, skradł całą biżuterię właścicielki mieszkania i… przyniósł na sprzedaż do mojego antykwariatu. Też dał prawdziwy dowód, podpisał rachunki, oświadczył na piśmie, że biżuteria do niego należy, itd.

Kupiłem część, nawet tego samego dnia sprzedałem jedną broszkę, a następnego dnia o 11-ej rano już była u mnie policja, by kradzioną biżuterię odebrać. Dwie godziny wcześniej go aresztowano, a dotarcie do miejsca, gdzie spieniężył swój łup, było już tylko formalnością. Pytałem policjantów co ten matoł myślał dokonując takiej bezczelnej kradzieży. Odpowiedzieli, że nic nie myślał, wiedział, że następnego dnia go przymkną, ale za moje pieniądze był królem dąbskiej dyskoteki przez jedną noc i to było dla niego najważniejsze!

Od tego czasu biżuterii w ogóle nie kupuję, przyjmuję tylko w komis i to WYŁĄCZNIE z wyceną na piśmie od eksperta. Żaden przecież sprawca kradzieży nie pójdzie po ekspertyzę swoich łupów do rzeczoznawcy, bo to kosztuje niemałe pieniądze, a dodatkowo zostawia ślad.

 

Opisane przeze mnie działania złodziei nieraz nazywamy dosadnie: „na wydrę”, ale coś mi się zdaje, że to obraża te śliczne i mądre zwierzątka…                    

                                         

                                                      Jacek Bukowski  

 

Drukuj | Powrót do listy


stat4u

Odwiedziny: 2503

Copyright by SMARTNET